Artykuł napisany przez Stanisława Trzaskę do magazynu „Foto Forum” w 96r.
Kraków. Wczesny stalinizm.
Przed kinem ,,Apollo” dyskretnie handluje biletami dwóch wyrostków. Jeszcze sami nie wiedzą ze zwiążą swoje życie z obrazami ze srebra, uwięzionymi w celuloidzie. Ruchome obrazki, zwane filmem, przynieść miały światową sławę Romanowi Polańskiemu, tymczasem fotografia przyniosła rozgłos Andrzejowi Krynickiemu.
Zanim to się stało, Krynicki przyjechał do Krakowa z rodzinnego Tarnowa. Galicja, to niewyczerpane źródło talentów, odznaczała się niepowtarzalna atmosfera mobilizująca twórczo. A może było odwrotnie – może twórcy emanowali takimi wibracjami…
Nie jest to w żadnym wypadku szkic biograficzny, zatem zakończę te uwagi informacją że Krynicki przywiózł do Warszawy dyplom ukończonych w Krakowie studiów na architekturze.
Krynicki szybko ukierunkował swoje zainteresowania twórcze. Uprawiał przede wszystkim akt, portret i pejzaż. Zaczął, jak zwykły amator, od wystaw FIAP-owskich. Dysponując prakticą ORWO 27 DIN i polskim papierem extra hard z Bydgoszczy, szybko zorientował się, ze największa nawet odbitka wystawowa jest ostra, jeżeli ziarno jest ostre. Najważniejszy w tej sytuacji stał się obiektyw w powiększalniku. Niekształtne ziarno orwowskie fotograf uszlachetniał specjalnie spreparowanym wywoływaczem Atomal, ,,dopalał” do dużych kontrastów czasem nawet… kilkadziesiąt minut. Tylko papier ,,extra” pozwalał na otrzymanie dostatecznie głębokiej czerni. Trzeba tu przypomnieć młodszym czytelnikom, ze ówczesny papier zawierał po prostu mało srebra. był to tzw. artykuł deficytowy. Nieoceniony Marek Karewicz, mistrz od portretowania Murzynów po ciemku z bluesowym instrumentem w ręku, oczywiście w kontrze, opowiadał o swojej wizycie w bydgoskiej wytworni papierów fotograficznych:
Wprowadzono go do ciemnej sali i przewodnik zapalił światło. Ktoś krzyknął: ,,Zgaś papier się suszy!!!”
Na to mistrz spokojnie: ,,Panie Zenku, ten papier niech idzie jako specjalny”.
Krynicki za pomocą kontrastowych wywoływaczy, podgrzewania tamponem waty, zanurzonym we wrzątku i innych tricków wyciskał z papierów resztki srebra i wydobywał się ze standardowej, socjalistycznej szarości.
Pamiętam jego rozmowę z modelką która nalegała, żeby jej pokazał chociaż jeden z serii portretów. Kiedy znalazł w końcu najłagodniejszą wersję, modelka załamała się: ,,Przecież ja tutaj jestem starsza od mojej matki…” Artysta kreował własny świat, rządzący się dalekimi od realiów prawami, gdzie staruszki przybierały postać lolitek i odwrotnie..
.
Co osiągał fotograf, stosując specyficzny low key z dopalonym do czerni drugim planem, gdzie kontrowe światełko zaznaczało obrys głowy, gdzie ramiona zlewały się z tłem, a dokładnie ustawiona ostrość pokazywała fakturę skóry? W porównaniu do ówczesnych portretów i aktów, miękkich, rozjaśnionych, czasem ulukrowanych szkiełkiem duto (patrz stare podręczniki), prace Krynickiego tchnęły świeżością i dramatyzmem. Emanowały nastrojem, jednocześnie potwierdzały tożsamość autora. toteż były dostrzegane na wystawach, medale i nagrody sypały się hojnie. Fotografa wzywano wielokrotnie po odbiór nagrody do stosownego oddziału w MSZ-cie, gdzie stosowny urzędnik wręczał laureatowi przywiezione przez jakiegoś stosownego dyrektora trofeum. Nie muszę tu dodawać, ze dzięki działalności artysty, urzędnicy otrzymywali specjalne delegacje i podróżowali po całym świecie – jak to się dziś mówi – na koszt podatnika. Największy problem stanowiły nagrody w formie statuetek, które autor odbierał w stanie … rozkręconym i kompletnie zdemontowanym, by wykluczyć knowania wrogów ludu.
Warszawa. Poczta Główna. Stan wojenny.
Ogromna kolejka ludzi z przesyłkami zagranicznymi. Major-komisarz – jedyny uprawniony kontroler w całym mieście – sprawdza zawartość paczek. W pewnym momencie wyłuskuje z kolejki jej stałego bywalca. ,,Panie Andrzeju, co Pan dzisiaj wysyła? Ma Pan dla mnie wglądówki?” Major rzuca okiem na kilka czarno-białych fotogramów, pokrytych kształtami zbliżonymi do kobiecych. Zasługi majora dla kultury polskiej są nieocenione: oto zdefiniował prace artysty jako nie mające nie wspólnego z pornografią. Między nami, major lubił sobie pooglądać. Dzięki temu Krynicki był chyba jedynym Polakiem z kraju, który obsyłał bez przeszkód zagraniczne salony przy powszechnej lub wybiórczej blokadzie tego rodzaju działalności.
Londyn. Wczesne lata siedemdziesiąte.
Wąska uliczka w okolicach Leicester Square. Z pobliskiego szpitala wybiega goła dziewczyna, uciekająca przed trzema zakonnicami. Z naprzeciwka nadciąga trzech typowych angielskich urzędników w białych kołnierzykach i czarnych melonikach, z wytwornymi neseserami w rękach. Andrzej Krynicki wyczuwa niepowtarzalną okazję, przykłada wizjer do oka … i praktica zacina się. Fotograf z rozmachem ciska aparat o ziemię. Następnego dnia fotografuje już nowym pentaxem, kupionym mu przez ojca. ,,Dzięki” temu, że ojciec mieszkał w Anglii od wojny, Krynicki otrzymał paszport dopiero w latach siedemdziesiątych. Teraz ma dostęp do sprzętu. Niebawem stary rolleiflex zostaje zastąpiony pentaxem 6 x 7. W kolekcji pojawiają się nowe obiektywy. Jednak artysta nie fetyszyzuje sprzętu, o który przecież trzeba było kiedyś bardzo zabiegać. Kiedy pojawia się enerdowska ,,dwudziestka”, którą tak twórczo wykorzystał inny człowiek z Galicji, Horowitz, w Nowym Jorku, Krynicki eksploruje akt tym obiektywem.
Szeroki kąt w dorobku tego fotografa odgrywa doniosłą rolę. Inspirowany przez malarza Paula Delvaux oraz fotografów: Billa Brandta i amerykańskiego Węgra, Andrego De Diennesa – artysta łączy elementy pejzażu, wnętrza, czy tez fragmenty zurbanizowane z bryłą. Potrzebne mu są co najmniej dwa plany, by na nich pomieścić obydwa podstawowe elementy zdjęcia. Akt, jak przystało na architekta, traktuje przede wszystkim jako bryłę, z którą można się pobawić światłem. A zwykle wyrafinowane są to zabawy. Czasem akt powstaje na osobnej klatce, ze specjalnym ciemnym tłem, eliminującym niepotrzebne szczegóły. Dodatkowa obróbka sprawia, ze bryła funkcjonuje dzięki paru ledwie zarysowanym płaszczyznom i refleksom świetlnym. Owa odsensualizowana bryła umieszczona zostaje w pejzażu czy scenie rodzajowej, stanowiącej spójną kompozycję. Tu znów pobrzękuje architektura, bowiem tło układa się w wysoce zdyscyplinowane i ujęte w rytmizowane sekwencje formy, które służą ekspozycji bryły najczęściej poprzez kontrast. Nie jest to jednak collage. Wszystkie zabiegi wykonywane są pod powiększalnikiem.
Autor w swojej eksploracji brył, stanowiących kwintesencję kobiecości używał coraz to szerszych obiektywów. Osiągał przez to efekt odkształcenia, kompletnej nieraz deformacji, szczególnie przy użyciu rybiego oka. W tej chwili podstawowym obiektywem szerokokątnym do małego obrazka w zestawie Krynickiego jest szkło Pentaxa – jak widać, pozostał wierny tej firmie – o ogniskowej 15 mm.
Wkopiowanie słońca świecącego prosto w obiektyw, dopalenie do czerni obrzeży portretu z pozostawieniem świetlnego refleksu – wszystko wyłącznie z pomocą światła – to przykłady interwencji artysty w strukturę obrazu. Wydawałoby się, że materiał czarno-biały zmniejsza możliwości i potrzeby takiej interwencji. Wprost przeciwnie. Fotografując: pejzaż, autor najczęściej rezygnował z filtrów przyciemniających niebo. Dopalenie wszystkiego, co ponad horyzontem, daje efekt bardziej dramatyczny niż filtr. Czasem niebo czy zachodzące słońce rejestrowane było na jednej klatce, sam pejzaż na innej – wszystko łączone pod powiększalnikiem. Krynicki tłumaczył, ze nie ma czasu, jak Bułhak, czekać tygodniami na odpowiednią konfigurację chmur.
Pejzaże Krynickiego nawiązują czasem w nastroju do zdjęć Hartwiga, czasem do kieleckiej grupy pejzażystów: wykorzystanie długich obiektywów, wyszukiwanie rytmów, światłocieni na pofałdowanych płaszczyznach. Wszystkie te efekty otrzymywane są jednak zupełnie innymi metodami. Artysta ceni sobie skierowanie obiektywu w słońce, przepada za pejzażem ożywionym scenami rodzajowymi, fascynują go pory zasiewów i żniw, kiedy w naturalną scenerię wpisuje się człowiek. Ten sam człowiek interesuje go bardzo w scenerii wielkiego miasta. Te zdjęcia ocierają się o reportaż, jednak nim nie są: każda fotka jest starannie zakomponowana, kadr jest wyważony, forma góruje nad przekazem. W ten sposób autor, fotografując w końcu rzeczywistość zastaną potrafi nadać fotografii indywidualny charakter. Dochodzi do tego, ze fotogram, przedstawiający upozowaną modelką, czy fotografowaną z ukrycia grupę kloszardów londyńskich posiadają w gruncie rzeczy ten sam niepowtarzalny nastrój, tonację i dynamizm. Konsekwentny a w rezultacie mało elastyczny warsztat Krynickiego powoduje unifikację rodzajów uprawianej fotografii, która staje się totalnie kreowana i autorska.
Interesująca jest kwestia miejsca fotografa z ówczesnej Wschodniej Europy na Zachodzie. W tym czasie podobne zainteresowania tematyczne przejawiali tacy twórcy jak David Hamilton, Sam Haskins, Helmut Newton, Jeanloup Sieff i inni. Krynicki został zaakceptowany w tej elitarnej grupie, otrzymywał zaproszenia na wystawy przeglądowe, nawiązywał przyjaźnie. Na Zachodzie nikt nie pytał, kto skąd przychodzi, czy jest amatorem, czy zawodowcem. W gruncie rzeczy to instrumentalnie wymyślone kategorie, w warunkach wolnego rynku stanowią część promocji. W PRL-u były formą urzędniczego wyróżnienia, czasem barterową, wymianą w sytuacji, kiedy pieniądz był fikcją. W Polsce profesjonalistą zostawał członek ZPAF-u. Trafiło tam zresztą wielu znakomitych fotografów. Krynicki do ZPAF-u nigdy nie pretendował.
Na Zachodzie, podobnie jak teraz w RP, fotografia jest towarem i nieważne, kto ten towar produkuje, ważne, czy wykonano go profesjonalnie. Prace Krynickiego ten walor chyba posiadały, bowiem jego fotografia funkcjonowała we wszystkich ważnych ośrodkach europejskich.
Trudno w dorobku artysty doszukać się wyraźnych podobieństw do współczesnych. Z pewnością dynamiczne posługiwanie się kontrastami łączyło go z Jeanloupem Sieffem czy Helmutem Newtonem, jednak stylistyka tych zdjęć była zupełnie niespowino-wacona. Każdy z wymienionych fotografów to inny nastrój, inny warsztat, odrębne zestawy chwytów artystycznych. Wydaje się, ze próby porównań fotografującej w tamtych latach elity są jałowe. Kluczem do tej grupy był własny ,,patent”. Toutes proportions gardees – jeżeli Buffet wsławił się, rysując charakterystycznie zdeformowane ryby, to samo w końcu zrobił Krynicki, któremu drzwi do europejskich salonów otworzyły fotografie brutalnie zdeformowanego atrybutu kobiecości. Prostacki to skrót, ale w sztuce takie skróty bywają akuszerami historii.
Andrzej Krynicki jest oryginalnym zjawiskiem na naszym firmamencie fotograficznym.
Członek London Salon i Royal Photographic Society,
autor licznych publikacji w czołowych wydawnictwach światowych w branży,
laureat ponad dwóch tysięcy (!!!) nagród i dyplomów, juror wielu międzynarodowych wystaw, u nas pozostaje usytuowany nietypowo. Jest poza fotografią komercyjną, obok znanych środowisk twórczych, nie należy do grupy polskich free lancerów, nie można też założyć mu munsztuka fotografa amatora.
Nie zarobkował na życie robiąc zdjęcia, chociaż czasem je sprzedawał.
Był człowiekiem wolnym. Fotografował dla siebie…
Skan artykułu :
Dodaj komentarz