Ojca pamiętam dzięki kilku obrazom zapamiętanym jako charakterystyczne dla niego pozy, spojrzenia, grymasy twarzy itp.
Pierwsze spojrzenie to takie „przez”, „spod” lub „znad” okularów na ustawienia aparatu. Co przy tych wszystkich małych literkach i cyferkach wcale nie było łatwe 😉
Drugie to potwornie skrzywiony nos przyklejonej twarzy do aparatu gdy próbował ujrzeć „wszystko” w wizjerze (tu na zdjęciu, odtworzyłem „na sobie” ten śliczny widok 😉 )
Trzecie to pochylona postać nad stołem „kreślarskim” gdy projektował jakąś czołówkę lub plamkował zdjęcie.
Czwarty obraz to Tata latający w szlafroku między łazienką a kuchnią ze srebrnymi płytami i nałożonymi na nie odbitkami do suszenia i na cały regulator rozkręcone radio z jedyną rozsądną rozgłośnią czyli radiem Wolna Europa (ileż razy Mama wpadała do kuchni i ściszała radio opieprzając ojca za tak głośne słuchanie… Toż to niosło się po całym osiedlu, a „usłużnych” ludzi którzy mogli donieść, nie można wykluczyć)
To cztery główne obrazy w mojej pamięci. Choć jest jeszcze jeden – taki bardzo osobisty, powracający jako cudowne wspomnienie zimowych wypraw pieszych, podczas których brodziliśmy czasem po pas w śniegu. Na tych terenach dzisiaj rozrosło się nowe osiedle Wilanów … niestety…
Ale Tatę zapamiętałem przez jeszcze jeden element… ZAPACH…. Wiecie czego? Wanny!!!
Ojciec nigdy nie posiadał prawdziwej pracowni fotograficznej. Zmuszony był do dzielenia z nami łazienki i kuchni, co prowadziło czasem do konfliktów, ale zawsze do „zaśmierdnięcia” wanny. Odkąd pamiętam, to pobyty Taty w „ciemni” czyli łazience, dla mnie oznaczały jedno… Kąpiel w wodzie pachnącej/śmierdzącej utrwalaczem i wywoływaczem. Nie było szans aby jedno umycie czy płukanie wanny likwidowało te bardzo specyficzne zapachy. Ci, którzy mieli kontakt z chemią służącą do wywoływania i utrwalania odbitek będą wiedzieć o jak bardzo specyficzny zapach mi chodzi. Tak więc moja kąpiel to była smrodliwa przygoda 😉
Pamiętam także nocne spotkania 😉 jak każda normalna rodzina szliśmy spać o rożnych porach. Ja jako dzieciak prawdopodobnie zasypiałem ok. 21-22. Mama, o ile dobrze pamiętam, ok 23…
Gdzieś ok. tej godziny, Tata wchodził do ciemni i obejmował tym samym we władanie rejon łazienka/toaleta/kuchnia. Ale bywało też tak, że miał zlecenie z teatru albo właśnie przypomniał sobie, że jest jakaś ważna wystawa fotograficzna I jak tylko robiło się na dworze ciemniej, właził do swojej ciemni czyli naszej łazienki.
I tu się zaczynał dramat w kilku aktach 😉
Człowiek nie wielbłąd I pić musi, a jak pije to sika… Do dzisiaj pamiętam swoje “tata siku…” Na te słowa z łazienki dobiegały mnie zduszone mało cenzuralne słowa (no przecież właśnie odbywało się liczenie czasu naświetlania) , szybkie zamykanie drzwi i sakramentalne “nie zapalaj światła” !!!) No więc sikałem najczęściej po ciemku, dla bezpieczeństwa siadając na kibelku.
Niestety gdy potrzeba dopadała mnie tak “po środku nocy”, to raczej nie pamiętałem o tym, żeby sprawdzać czy ojciec właśnie nie naświetla kolejnej odbitki. No i zdarzało się, że zapalałem światło bez ostrzeżenia… Nie będę cytował tego, co wydobywało się z okolic powiększalnika.
I tu dochodzimy do opisu sposobu pracy mojego Taty. W dobie Photoshopa, „obrabianie odbitek” kojarzy się z gmeraniem suwakami w programie. Możliwości kreacji są tak duże, że wielu dzisiejszych fotografujących ma problem raczej z pomysłem na zdjęcie niż z techniczną obróbką.
Mój Ojciec takowego instrumentu nie miał. Całą pracę wykonywał pod powiększalnikiem. Często siedząc przy odbitce po 30-50 minut, a czasem ponad godzinę.
I teraz wyobraźcie sobie że po tych 50 minutach liczenia wasz syn wchodzi do kibelka obok I zapala światło 😉
Ale to nie jedyne zagrożenia jakie czyhały na tatę podczas naświetlania zdjęć.
Ponieważ część odbitek była naświetlana naprawdę bardzo długo, Tata wychodził do dużego pokoju i siedząc w fotelu… liczył (nie używał żadnych ciemniowych czasomierzy). Zwykle zamykał drzwi do łazienki (tak na wszelki wypadek), ale czasem zapominał o tym 🙂 I to była okazja dla czwartego domownika… kotki Balbiny. Jak wiadomo, koty są bardzo ciekawskie jak również uwielbiają się wygrzewać. Nasza kotka uwielbiała deskę kreślarską Taty. Nad deską zamontowana była lampa z silną żarówką, dziś nie pamiętam już ile tam wat było, ale na 100% więcej niż 100. Po prostu idealne miejsce dla kota ;)Tata nigdy nie pamiętał aby zamykać drzwi do swojej pracowni. Kotka taką sytuację po prostu musiała wykorzystać. I wykorzystywała. Tata wracał do pracowni i bardzo często zastawał kotkę rozłożoną tuż pod lampą a leżącą oczywiście na robionej właśnie pracy graficznej.
Wracając do zdarzeń nocnych, Tata za którymś razem zapomniał zamknąć drzwi do łazienki, a fotografia którą właśnie robił wymagała wyjątkowo długiego naświetlania. No więc jak zwykle Tata wyszedł do pokoju i usiadł sobie w fotelu, żeby wygodnie spędzić ten czas. No niestety tym razem zapomniał zamknąć drzwi. Po pewnym czasie gdy skończył liczyć, wrócił do łazienki, żeby wyłączyć powiększalnik. Zastał widok przekomiczny, bo na samym środku naświetlanej odbitki siedziała kotka intensywnie wpatrując się w strumień światła wydobywający się z obiektywu powiększalnika 😉 Kocie mruknięcio/miauknięcie na powitanie Taty wchodzącego do łazienki niestety nie rozładowało sytuacji. Ojciec wściekł się a kot wyczuwając gwałtowną zmianę nastroju, teleportował się przy pomocy swoich łap w bezpieczniejsze miejsce.
W tej całej złości, Tata niestety podarł odbitkę. Później przez wiele lat miał o to do siebie gigant pretensję, bo mogła to być zupełnie niezwykła praca.
Jak sam kiedyś powiedział :” … ja nie jestem Bułhak, nie mam czasu czekać na chmury.” W związku z czym chmury kopiował z innego zdjęcia ( lub ptaki, słońce czy nawet monolity ze Stonehenge), wszystkie maski wykonując ręcznie przy pomocy ułożonych specyficznie dłoni, trzymanych w świetle powiększalnika nad obrabianą właśnie odbitką. Powtarzalność tego procesu była bardzo różna. A jednocześnie wiele obrazów, które wyszły spod jego ręki jest czymś jednostkowym i niepowtarzalnym. Te zdjęcia istnieją tylko w wersji pozytywowej/odbitkowej. Negatyw był dla Taty tylko punktem wyjścia w kreacji całości. (Dlatego też jest tak duży problem z internetową prezentacją dorobku mojego taty. Skanowanie wystawowych odbitek 50×60 I 30×40 nie jest prostym zadaniem a prze-fotografowanie ich przy pomocy aparatu, także nie należny do najprostszych)
Ogromną rolę odgrywały w tym papiery i chemia, która bardzo ładnie reagowała na traktowanie jej watą nasączoną ciepłą/gorącą wodą. Ten „wacik” był nakładany na odbitkę, przykładany aby wyciągnąć detale z cienia, świateł itp. Faktem też jest, że bywały papiery, które reagowały zupełnie inaczej niż do tego byli przyzwyczajeni fotograficy, (no ale produkcja krajowych papierów to osobna sprawa). Coś, co przy dzisiejszych papierach i chemii praktycznie jest nie do powtórzenia/uzyskania. Tak więc coś, co dla ludzi tworzących w latach 70-90 ubiegłego wieku było całkowicie normalną sprawą, wręcz trywialną, dziś jest czymś kompletnie abstrakcyjnym.
A kwestia wywoływania filmów? Oczywiście znowu zajęta była kuchnia, kibelek (toaleta) i łazienka. Filmy do koreksów (krajowej produkcji), Ojciec ładował w toalecie a drzwi zasłonięte były gęstym czarnym kocem i czarnym brystolem. Pamiętam do dzisiaj jak z mamą pomagaliśmy uszczelniać tę wybitnie profesjonalną ciemnię 😉 Ponieważ krajowe koreksy miały niezbyt dobrą jakość, na którą nakładało się intensywne użytkowanie, to z tej prowizorycznej ciemni wydobywały się „śliczne wiązanki”, gdy film blokował się po 3-4 obrotach.
Jak już koreksy były przygotowane, to następowały przenosiny do kuchni…. Tu na blacie kuchennego stołu odbywało się wywoływanie. Rytmiczne stukanie koreksem na przemian z chwilami ciszy i obracaniem filmu. Dźwięk lejącej się wody do zlewu, gdzie płukały się filmy.
No, ale przynajmniej toaleta była wolna :). Potem na kilka godzin była zajmowana łazienka, bo na suszarce do ubrań wisiały i suszyły się filmy. Oczywiście wstęp do łazienki w tym czasie był zakazany!
Jak czyta się teraz te wspomnienia, to nie wydaje się uciążliwe, ale pamiętajcie, że to było normalne mieszkanie (no prawie normalne 😉 ) I czasem jednak trzeba było zrobić śniadanie, obiad, kolację. Misterne planowanie albo improwizacja w sytuacjach nagłych, nie mogła być obca moim rodzicom.
Tak naprawdę na zupełnie oddzielną opowieść zasługuje część życia Taty dotycząca suszenia odbitek. Cóż, … ci, którzy dzisiaj zajmują się jeszcze analogową ciemnią, najprawdopodobniej korzystają z plastikowych papierów, które wystarczy powiesić i poczekać aż woda ścieknie. Dawnymi czasy przy papierach barytowych ten proces był znacznie bardziej skomplikowany. Na cały proces suszenia miało wpływ 6 elementów:
płyta do suszenia
suszarka
gazeta
wałek
rękaw szlafroka
1. Płyta do suszenia. Najprościej jest sobie wyobrazić metalowy arkusz o wymiarach trochę większych niż 50×60 cm, który po jednej stronie był pokryty warstwą przypominającą lustro i musiała być nieskazitelna, gdyż każda rysa, wada tej powierzchni, w procesie suszenia przenosiła się na odbitkę. Z tej przyczyny Tata miał chyba 3 płyty. Najlepsza, ta „idealna” była przeznaczona do odbitek wystawowych/konkursowych. Druga płyta miała już skazy, ale duża jej część była dobra, tylko trzeba było pamiętać gdzie kłaść odbitki. Trzecia płyta była taką „rezerwową” trzymaną na wszelki wypadek. Nowych, dobrych płyt nie można było kupić. Ja mogłem używać tej drugiej płyty 🙂 ale w zupełności mi wystarczała.
2. Suszarka. Ci, którzy mieli cokolwiek do czynienia z tym sprzętem, to wiedzą jak „toto” wyglądało. Tym, którzy nie mają pojęcia, mogę tylko próbować opowiedzieć. W pewnym sensie zasada działania i budowy była podobna do maszynki do gofrów. Różnica polegała na tym, że powierzchnie wewnętrzne były płaskie i lekko wypukłe, a górna pokrywa zamiast metalu była zrobiona z grubego płótna. Jak wpiszecie w Google „suszarka do odbitek” wyskoczą wam dziesiątki zdjęć 🙂
3. Gazeta i wałek. Bardzo ważny i niedoceniany element, który swoją jakością mógł zniweczyć całe starania pod powiększalnikiem. Dlaczego? Z prostego powodu. Żeby usunąć maksimum wody z odbitek, kładło się je na tej płycie do suszenia, a na te odbitki kładło się gazetę i przy pomocy takiego wałka wyciskało wodę spod odbitek. Woda, która była na wierzchu wsiąkała w ten gazetowy papier. Niestety jak druk był złej jakości, to odbijał się na tej części odbitki i jeżeli zdjęcie miało duże części jasnej powierzchni (np. niebo, jasne chmury itp.), to po prostu widać tam było prześwitujące litery z gazety – no po prostu dramat.
4. Rękaw szlafroka. Bardzo ważny element!!!! Odbitki w czasie suszenia w suszarce musiały być dokładnie prasowane ręką właśnie poprzez ten rękaw! Nie muszę dodawać, że po setkach albo tysiącach takich prasowań, rękaw był w opłakanym stanie 😉
Obiady… tak mi się właśnie przypomniało, że te wycieczki, które robiliśmy razem z Tatą w sobotę albo w niedzielę kończyły się oczywiście w domu, do którego wracaliśmy mocno zmęczeni. I dotlenieni. A w domu czekała mama z obiadem. Często były to ruskie pierogi, które pochłanialiśmy na wyścigi z Ojcem, nierzadko kłócąc się kto ile zjadł 🙂 Wyniki w okolicach 20-30 pierogów na głowę (i to całkiem solidnej wielkości) były normą.
Podczas jednej z wycieczek (to musiał być 84 może 85 rok), zapuściliśmy się deczko dalej niż zwykle i przedzierając się przez krzaki doszliśmy do jakiegoś ogrodzenia. Dziś już nie pamiętam czy przez jakąś dziurę przeszliśmy przez to ogrodzenie, czy nie, ale widzieliśmy między drzewami jakiś „dworek”. Niestety wtedy okazało się też, że jest to teren ochraniany przez wojsko :). Pamiętam, że bardzo, ale to bardzo szybko wycofywaliśmy się z tego terenu.
Wybieranie odbitek na wystawę 🙂
W dużym pokoju wszystkie odbitki były rozłożone częściowo na ziemi a częściowo oparte o szafki. Tata razem z mamą dyskutowali, co na którą wystawę posłać i tylko czasem mieli odmienne zdanie.
Przekładane, porównywane leżały te „gołe baby” 😉 na ziemi i czekały na decyzję… Czasem także miałem możliwość wyrażenia swojego zdania, ale nie przypominam sobie czy ono cokolwiek znaczyło 🙂
Pakowanie odbitek, jako międzynarodowej przesyłki było dużym wyzwaniem. Zapakować tak, aby ludzie nie rozwalili przesyłki, żeby zdjęcia dotarły w całości. W większości wypadków odbitki były jednorazowe, bo przy powrocie do naszego kraju były bardzo często zniszczone, pogięte.
Z wysyłaniem paczek wiąże się dodatkowa historia. Tuż po nastaniu stanu wojennego, okazało się, że poczta nie przyjmuje przesyłek zagranicznych. Ojcu natomiast bardzo zależało na uczestniczeniu w jakimś konkursie. Najprawdopodobniej chodziło o jakiś zgniły kapitalistyczny kraj 😉 bo z taką przesyłką trzeba było się udać nie na pocztę, tylko na ulicę Żelazną. Tam był jakiś punkt, chyba z celnikami i to tam trzeba było stawić się z zagraniczną przesyłką. I tu nastąpiła dość zabawna sytuacja, bo okazało się, że celnicy doskonale znają już prace Taty, a tym razem poznali ich autora dzięki, któremu mogli pooglądać sobie troszkę w ramach pracy zawodowej 😉 Prawdopodobnie wszystkie przesyłki zagraniczne zostawiane na poczcie wcześniej (przed stanem wojennym) szły potem do tego punktu celnego. Ponieważ pakowanie przesyłki jako tzw. „druków” polegało na umożliwieniu służbom łatwego wglądu do paczki, to korzystali z tego i oglądali zdjęcia Taty. Dla czytelników nie znających pojęcia „druki” trzeba wyjaśnić o co chodziło. To była jedyna metoda by w miarę tanio wysłać paczkę za granicę. Trzeba było się trzymać ściśle norm rozmiarowych i wagowych i oczywiście tego, że celnik musi mieć możliwość zajrzenia do paczki. Tym sposobem Tata stał się znanym artystą także wśród celników 😉 Normalna paczka (nie „druki”) kosztowała bardzo, bardzo dużo. Przy ponad 2000 tysiącach wystaw/konkursów w jakich brał udział Tata, koszty miały ogromne znaczenie (pomijam koszty sprzętu, papieru filmów, chemii). Nawet wysyłanie paczek jako druki przy takiej ilości było bardzo drogie…
Pisząc powyższy fragment, przypomniały mi się przeboje z przysyłanymi nagrodami za wygrane konkursy. Ponieważ paczki przychodziły zza żelaznej kurtyny, to wszystkie musiały być otwarte i „prześwietlone” czy przypadkiem nie ma tam zabronionych przedmiotów. Jeżeli to była prosta statuetka, to była odrywana od podstawy, by sprawdzić czy tam gdzieś nie ma kontrabandy 😉 Odklejanie filcowych podkładów było normą. Te bardziej skomplikowane wzorniczo nagrody i składające się z kilku elementów, były rozbierane na części pierwsze i najczęściej niezbyt dobrze składane.
A jak coś było bardziej wartościowego… o cóż…potrafiło zmienić właściciela. Do dziś pamiętam pięknego słonia z kłami z kości słoniowej, któremu ostały się tylko 'paznokcie” w stopach i oczy bo nie dało się ich wydłubać… Ciosy zniknęły w kieszeni któregoś z celników 🙁
Część nagród ojciec starał się naprawić, poskładać ale nie zawsze się to udawało.
Wiadomo, że człowiek kombinuje. A młody człowiek, chodzący do szkoły kombinuje bardzo 😉
Nie inaczej było w moim przypadku. Najczęściej wszelkie zwolnienia i usprawiedliwienia pisała mi mama, ale jak to bywa w życiu zdarzyła się sytuacja, że mamy akurat nie było, a jedyną dorosłą osobą w domu był Tata. A ja musiałem wyjść wcześniej ze szkoły, bo coś tam, coś tam 😉 – teraz już nie pamiętam. Udało mi się namówić Tatę na napisanie zwolnienia i będąc szczęśliwym, że cały misterny plan się powiódł, poszedłem do szkoły. Jakież było moje zdziwienie i przerażanie, gdy nauczycielka czytając to co napisał Tata, zmieniała barwy niczym kameleon. A na koniec spytała czy to jest jakiś żart? Ponieważ nie wiedziałem o co chodzi, a jednocześnie byłem przecież pewny, że to Tata pisał i że wszystko jest ok, to zapewniłem, że to wszystko prawda itd. itp. Na co nauczycielka odpowiedziała, że tak marnie podrobionego zwolnienia to jeszcze nie widziała i że to jest granda i że rodzice do szkoły itd… No po prostu afera. Co się okazało? Tata dość często pisał drukowanymi literami. Na moje nieszczęście, zwolnienie z kilku ostatnich lekcji napisał właśnie w ten sposób. Faktycznie wyglądało to marnie i bardzo „po amatorsku” tym bardziej, że podpis też strzelił pismem drukowanym…. No żenada po prostu 😉 Pamiętam, że w domu też była afera i chyba Tata jeszcze tylko raz napisał mi jakieś usprawiedliwienie, ale to następne już zadziałało bo nauczycielka była uprzedzona, że Tata tak pisze 🙂
Ta część właściwie powinna się nazywać „Dziękuję Tato…”
Ci, którzy mają w dupie wszelkiego rodzaju wzruszenia niech nie czytają.
Robienie odbitek wysokiej jakości to była droga przez mękę. Czas, pieniądze, czas, czas, zaangażowanie, czas… Potem takie odbitki trzeba było oprawić, żeby poszły na wystawę.
Wszystko własnymi rękami.
I teraz syn postanawia pójść do szkoły w Łodzi na Wydział Realizacji Telewizyjnej. Wpada na szatański pomysł zrobienia filmu, który opowiada o fotografie. Takie proste opowiadanie, pokazane w sposób bardzo siermiężny, ale może dający szansę na dostanie się do szkoły. Na nieszczęście Taty, wymyśliłem ujęcie gdzie fotograf na polanie rozkłada swoje obrazy tworząc „krajobraz”. I to był chyba najgorszy pomysł jaki mógł mi wpaść do głowy. Początkowo rozłożone miały być odbitki „nie wystawowe”, ale wiatr szybko zweryfikował ten pomysł. Jedynym wyjściem było użycie cięższych wystawowych zdjęć. Jednak jak to zwykle bywa, pogoda w naszym kraju zmienną jest i po rozłożeniu zdjęć, podmuchy wiatru zaczęły przewracać nawet te oprawione zdjęcia. Jakby tego było mało zaczął padać leciutki deszcz. Bardzo nieliczne krople ale padają na te wymuskane wystawowe odbitki, te przewracane są przez wiatr… tragedia…
Ojciec był niewzruszony, spokojnie odwracał fotografie, starając się doprowadzić zdjęcia do końca. Naprawdę ciężko opisać jak czułem się wtedy i jak czuję się dzisiaj widząc te uszkodzone fotografie. Ciężką pracę mojego Taty, którą poświęcił dla dobra syna, jego rozwoju…. To cholernie skomplikowane uczucia.
Jedyne co przebija tę sytuację, to spojrzenie Taty z łóżka szpitalnego (dostał udaru) i pytanie „kim jesteś???” po czym roześmiał się z dobrego żarciku…
Jak tylko sięgam pamięcią, to moje wakacje były związane z pobytem u babci w Piotrkowie Trybunalskim i/lub nad morzem w okolicach Łeby.
Morze, piasek, fale i budowanie „grajdoła”
Grajdół – zagłębienie wykonane przy pomocy rąk i desek które wyrzuciło morze. Zwykle o wymiarach ok 3×4 metry. Całe to zagłębienie od strony morza i po bokach, obudowane było deskami i konarami i ew. uzupełnione jakimś materiałem. Taki rodzaj parawanu żeby można było opalać się na golasa (na zdjęciu nr. 4 widać fragment jakiś dech, niestety chyba nie mamy zdjęcia całości konstrukcji). Parawaning uprawialiśmy zanim to było modne 😉
Zwykle szliśmy kilka kilometrów brzegiem morza, żeby oddalić się od tłumu i mieć święty spokój . Budowa grajdoła była też takim swoistym znaczeniem miejsca. Większość ludzi respektowała to że ktoś sobie „miejscówkę” zajął i nie układała się blisko. Ale oczywiście bywali debile, którzy musieli sobie popatrzeć i na bezczela układali się blisko nas. Jak trwało to dłużej niż parę minut, ojciec interweniował i przeganiał podglądacza.
Potem jak już można było dostać parawany to chodziliśmy z takim materiałowym 🙂 ( ale budowa „muru” z desek była obowiązkowa 😉 )
Tata dogadał się ze strażnikiem który patrolował okolice wydm i bez większych kłopotów wędrowaliśmy tam gdzie normalnie turyści nie mogli wchodzić. Dzięki temu powstało sporo bardzo dobrych zdjęć. Ja zwykle poszukiwałem pozostałości po drugiej wojnie światowej i poligonie który tam musiał mieć miejsce. Ołowiane kulki, fragmenty pancerzy, pasów miedzianych itp. skarby skrupulatnie zbierałem a tata w tym czasie fotografował. Czasem jednak potrzebował także mnie 🙂
Pamiętam jak przy którymś ze zdjęć tata powiedział „marcin, idź tam na wydmę, ale naokoło tak żebyś nie zostawił śladów „ Do mnie niestety dotarło tylko „idź tam na wydmę” – reszta ni cholery 😉 No więc tak jak usłyszałem tak poszedłem. Prosto jak po sznurku. Słyszałem że tata wściekał się ale było już za późno 🙂
I o ile się nie mylę to jest jedno z tych trzech zdjęć:
Długo zastanawiałem się czy opisać to zdarzenie, bo pośrednio dotyka tematów wzbudzających dziś duże emocje, ale stwierdziłem że zbyt poruszyło mnie to zdarzenie abym je przemilczał.
Jak tylko dotarła do mnie informacja o śmierci Taty, zastanawiałem się gdzie umieścić nekrolog, może ktoś napisałby o nim, jakieś info… W 2005 roku pierwszy tytuł który przyszedł mi do głowy to była gazeta wyborcza. Udałem się więc do warszawskiej siedziby. Na dole, „na portierni” poprosiłem o kontakt telefoniczny z szefem działu kultura. Po chwili rozmawiałem z człowiekiem (nie pamiętam niestety kto to był). Opowiedziałem w skrócie o Andrzeju Krynickim, o jego historii, o ilości nagród i medali…
Odpowiedź mnie kompletnie zmroziła. „Wie Pan.. dużo polaków dostaje nagrody na konkursach fotograficznych…” – czyli generalnie nie są zainteresowani, nawet przeczytaniem tekstu który miałem przy sobie. To duże przeżycie było, ale jednocześnie zrozumiałem co to znaczy „polskie piekiełko”
Niedawno rozmawiałem z pewnym dziennikarzem, któremu opowiedziałem tę historię. Wysłuchał i powiedział: „ Pycha ignorancji”…
Dodaj komentarz